Tanzania

Kilimandżaro

Zdobywanie najwyższego szczytu Afryki wymyśliła Żona. Nie jechaliśmy zdobywać „dachu Afryki” ot tak prosto z kanapy: oboje po czterdziestce, siedząco – biurkowy styl życia…Nasze przygotowania zaczęliśmy kilka miesięcy wcześniej.

A jeżeli już mieliśmy jechać do Tanzanii to dołożyliśmy do planu safari na początek a nurkowanie na Zanzibarze na koniec wyjazdu i zrobił nam się program na trzy tygodnie.

Prolog

Pierwszy raz zobaczyliśmy Kilimandżaro z okna samolotu. Przebijający kołdrę chmur szczyt wzbudził zachwyt, ale i tyle samo co entuzjazmu to i obaw. Potem między sobą nazywaliśmy Górę pieszczotliwie „Paskudztwo”.

Na szczyt Kilimandżaro prowadzi kilka szlaków. Najbardziej popularny jest szlak schroniskowy Marangu, potocznie nazywany Coca-Cola Roud. Szlak Machame, albo inaczej – Whisky Roud, oprócz spania w namiotach, oferuje dłuższą wędrówkę co bezpośrednio wpływa korzystnie na aklimatyzację a tym samym zwiększa szansę na zdobycia szczytu.

Zdecydowanie wolimy whisky niż coca-colę, wybór był dla nas oczywisty 😊

Bazą wypadową dla wybierających się na szczyt jest miasto Moshi. Nocowaliśmy w hotelu w którym byli albo ci co już zeszli z Góry albo ci co za chwile wejdą (to my), albo ci co czekają na tych co właśnie wchodzą. W hotelu poznaliśmy naszego przewodnika Jimmego i Salliego  jego asystenta, który miał przyuczać się do zawodu przewodnika.

Kilimandżaro położone jest w Parku Narodowym a swoje parki narodowe Tanzania traktuje bardzo poważnie. Na Górę można wejść tylko z przewodnikiem. Czy z jednym czy z wieloma, zawsze organizowane to jest przez licencjonowane agencje.

My korzystaliśmy z fundacji Zara, której jednym z celów statutowych jest kształcenie przewodników i sprawiedliwe wynagradzanie dla tragarzy – poterów i osób obsługi. Oprócz przewodnika, jego asystenta, tragarzy, towarzyszył nam kucharz, który przygotowywał dla nas posiłki i pomocnica kucharza, która pełniła funkcje kelnera. Przesada? Być może. Ale te wszystkie osoby wykonywały pracę i zostały za nią wynagrodzone. Nie tylko przez pośredniczącą agencje ale również poprzez zwyczajowy napiwek. Nie według uznania tylko  wg ustalonych stawek.

W hotelu też zostawiliśmy to co na Górze raczej by się nie przydało. W moim przypadku był  to sprzęt nurkowy, między innymi płetwy, które wzbudziły sporą wesołość u naszych przyszłych towarzyszy podróży. W hotelowym sklepiku można było uzupełnić ewentualne braki w wyposażeniu.

Po ustaleniu szczegółów, usłyszeliśmy najważniejsze przesłanie czyli pole-pole: powoli. Będzie nam ono towarzyszyło przez najbliższe dni.

Dzień 1

MACHAME GATE (1790 m n.p.m.) ->  MACHAME CAMP (3010 m n.p.m.)

Z Moshi ruszyliśmy autobusami razem z innymi uczestnikami wypraw i ich ekipami do obozu startowego Machame Gate.

Tam odbyła się rejestracja uczestników, rozpakowanie się ekip, ostatnie uzupełniane ekwipunku i jego ważenie. Jest urzędowe ograniczenie ciężaru, który może nosić tragarz. Przed  bramą kłębił się tłum sprzedawców i tragarzy szukających pracy.

Szlak wiedzie poprzez las, pełen gęstych, omszałych pni i korzeni, śpiewu ptaków… pole-pole. Do pokonania na trasie jest około 11 kilometrów, bardziej dokucza upał i wilgotność, niż sama droga, ciągle pod górę ale dość szeroka i równa. Pole-pole.

Docieramy do obozu na Machame, gdzie czekają nasze namioty. Poznajemy uroki bycia obsługiwanym – miska ciepłej wody do mycia i podana kolacja. Wszystko co jedliśmy w drodze było wniesione przez tragarzy. Namiot, w którym spaliśmy nie był specjalnie wyszukany ale osobno mieliśmy namiot w którym jedliśmy, stół i krzesła, normalne talerze, żadnego plastiku. Dostawaliśmy dwa ciepłe posiłki: rano owsianka i naleśniki, wieczorem dwudaniowy obiad. Były zupy i na przykład ryba, albo kurczak i surówka a do tego ziemniaki albo ryż, na deser banany.

Podobnie jak ponad setka osób która wędruje w tym samym czasie z nami na szlaku, będziemy się odtąd przez kolejne dni mijać, towarzysko poznawać i spotykać na trasie.

Przy posiłku towarzyszą nam kruki, których pojawienie na niebie będzie wskazywało miejsca biwakowania.

Dzień 2

MACHAME CAMP (3010 m n.p.m.) -> SHIRA  CAMP (3900 m n.p.m.)

Już wieczorem poprzedniego dnia było chłodno, w nocy zimno a poranek bardzo rześki. Budzeni jesteśmy o świcie gorącą herbatą. Taki był ustalony porządek dnia: pobudka o 6 – przychodzi Pani z termosem gorącej wody, kawą i herbatą. Potem dostajemy miskę wody do mycia. W czasie gdy jemy śniadanie obóz jest składany i ok. 8 ruszamy. W ciągu dnia jest przerwa na posiłek. Jeżeli wypada na szlaku to dostajemy pakiet z kanapką, bananem, pudełko soku, serek topiony. Jeżeli przerwa jest w obozie to jest przygotowywany obiad.

Przed nami marsz krótszy, ale trasa już będzie bardziej stroma i skalista. Przy okazji możemy obserwować zmianę kolejnych stref klimatycznych i roślinnych. Opuszczamy las deszczowy, wkraczamy w strefę  lasów karłowatych. Im wyżej wchodzimy to obserwujemy zmianę roślinności, która jest coraz skromniejsza.

Cel to tzw. Jaskinie Shira gdzie rozbity będzie nasz obóz – Shira Camp, na wysokości 3900 m n.p.m.

Na płaskowyżu Shira, w porannym słońcu możemy podziwiać masyw Mount Meru.

Jednak w dalszej drodze przydają się kurtki a chmury przesłaniają nam widoki. Mgła, wiatr i deszcz a nawet grad towarzyszą nam na szlaku pnącym się w górę stromą skalistą ścieżką.

Krążące kruki nad nami to sygnał, że docieramy do obozu, po odpoczynku i obiedzie wspinamy się wyżej dla dodatkowej aklimatyzacji i widoków. Wieczorem robi się bardzo zimno ale niebo jest czyste i oglądamy spektakularny zachód słońca.

3 dzień

SHIRA  CAMP (3900 m n.p.m.) -> LAVA TOWER (4630 m n.p.m.) -> BARRANCO CAMP (3960 m n.p.m.)

Dzień aklimatyzacji. „Zdobywamy” Lava Tower – skałę na wysokości 4630 m n.p.m. Druga cześć wędrówki prowadzi do obozu w dolinie Barranco. Widok na południową ścianę Kibo i oryginalną roślinność rekompensuje nam kryzys jaki nas dopada.

Wieczór zakończymy w bazie na wysokości 3960 m n.p.m. w Barranco Camp. Trochę szkoda utraconej wysokości, ale jest to konieczny etap aklimatyzacji. Pogoda nam dopisuje, samopoczucie mi nie, boli mnie głowa i nie mogę spać. Żona odczuwa zmęczenie i ciągle jej zimno ale po za tym znosi wysokość lepiej.

Mamy okazje obserwować helikopter podejmujący turystę, ludzie zaczynają rezygnować, choroba wysokościowa zaczyna zbierać swoje żniwo.

4 dzień

BARRANCO CAMP (3960 m n.p.m.) -> KARANGA  CAMP ( 3995 m n.p.m.) -> BARAFU CAMP (4640 m n.p.m.)

Dzień zaczyna się wcześnie – droga do ostatniego obozowiska jest długa. Początek to trudne podejście po ścianie Barranco do Karanga Valley Camp. Stąd są jeszcze dwie godziny do Barafu Camp.

Ruszyliśmy z samego rana jako pierwsi  aby nie blokować innych i nie być poganianym. To ważne bo przejście wzdłuż Barranco Wall jest wąskim trawersem. Są miejsca, w których praktycznie posuwamy się przyklejeni do ściany. Kissing Rock w pełni zasługuje na swoją nazwę. Po odpoczynku ruszamy już spokojniejszą trasą w kierunku doliny Karanga, widać jak zbiegają się szlaki z ludźmi jak mrówki.

Choroba wysokościowa mi odpuściła i powrócił apetyt więc obiad, który już czekał na nas w obozie Karanga smakował wybornie. Dostaliśmy kurczaka i frytki😮.

Ostanie podejście czwartego dnia do pokonania to dojście do obozu Barafu, co w języku suahili oznacza lód, przedsmak tego co czeka nas wkrótce.

Jesteśmy na wysokości prawie 4700 m n.p.m.

Jest to ostatni obóz przed atakiem szczytowym. Namioty rozstawione są ciasno, wejście na szczyt ma rozpocząć się przed północą. Czas na kolację, rzut oka na Mawenzi, czyli jeden z trzech wierzchołków Kilimandżaro i próba złapania trochę snu przed Wielkim Finałem.

5 dzień

BARAFU CAMP (4640M m n.p.m.) -> Uhuru Peak (5895 m n.p.m.) -> MWEKA CAMP (3100 m n.p.m.)

Nasz Wielki Finał rozpoczynamy o 23.30. Najpierw ostre podejście po skałkach. Jest ciemno, wszyscy używają czołówek. Światła wychodzących kreślą niesamowity widok: ludzki wąż wije się i pnie się do góry. Pole-pole, krok za krokiem, jest bardzo stromo i bardzo zimno.

Żonę dopadł kryzys, przemarzła, było tak zimno, że izotonik w bidonie owinięty grubą skarpetą zamarzł. Wiał porywisty wiatr. Po skałkach wyszliśmy na zbocze pokryte grubymi kamieniami a potem coraz drobniejszym wulkanicznym żwirem. Ciągle w górę.

O wschodnie słońca jesteśmy na krawędzi pobocznego wulkanu wierzchołka Mawenzi. Widok jest niesamowity.

Docieramy do Stella Point 5739 m n.p.m., ale ruszamy dalej, jeszcze tylko ok. 45 min do najwyższego dachu Afryki. Uhuru Peak. Na szczyt doszliśmy ok 7…przestało nam być zimno, popłynęły łzy radości, emocje, emocje, ulga… nie byliśmy tam sami, inne grupy, które docierały tam przed nami witały nas okrzykami i gratulacjami tak jak my tych co przyszli po nas. Jeszcze zdjęcia, jeszcze parę uścisków dłoni i ruszamy z powrotem.

Wracamy do obozu Barafu, trochę inną trasą po sypkim wulkanicznym żwirze i kamieniach już w pełnym słońcu. Naszego przewodnika dopada ból głowy, ratuje go nasza tabletka przeciwbólowa ale schodzą z Żoną powoli.

Ja z Sallim pokonuje drogę do obozu w ekspresowym tempie ślizgając się  w obsuwającym się żwirze. Na chwile zdejmuje rękawiczki co na tej wysokości kończy się szybko oparzeniem słonecznym.

W obozie odpoczywamy dwie godziny. To nie koniec dnia, musimy dziś zejść do obozu Mweka. Do pokonania około 1700 metrów w dół czymś co przypomina dno wyschniętego strumienia. Robi się gorąco a my jesteśmy bardzo zmęczeni. Tego dnia na nic już nie mieliśmy ochoty, nie chciało nam się jeść, nie chciało nam się świętować, chcieliśmy tylko spać.

6 dzień

 MWEKA CAMP (3100 m.n.p.m.) -> MWEKA GATE (1630 m.n.p.m.)

Ostatni dzień choć najkrótszy, to dał nam ostro do wiwatu. Zmęczenie z całej trasy, obolałe stopy, kolana i schodzące paznokcie mocno opóźniało nasze zejście trochę dnem wyschniętego strumyka trochę leśną drogą ze schodami.

No i już. Dotarcie ze schroniska Mweke do Bramy Mweke kończyło naszą przygodę z Górą.

Jeszcze tylko pamiątkowy dyplom i to wszystko o naszym wejściu i zejściu na Wielka Górę. Trochę poobijani, trochę brudni, coś tam naciągnięte coś w słońcu przysmażone ale byliśmy TAM.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You might also like